środa, 14 września 2011

Mamy wybitnego pisarza!

Jest takie stare powiedzenie krytyków literackich: – Kiedy nie ma utalentowanych pisarzy, to właśnie wtedy pojawia się wybitny pisarz! My na Kielecczyźnie czekamy na wielkiego pisarza od śmierci Stefana Żeromskiego, na współczesnego naszego pisarza czekamy od wojny, bo przecież Herling-Grudziński przebywał na emigracji, a o tym, że jest to nasz człowiek z Kielecczyzny dowiedziałem się w dojrzałym już wieku z jakiejś tajnej broszury PZPR-owskiej, którą przywiózł z Warszawy Józek Grochowina, omawiającej antysocjalistyczne ośrodki dywersyjne na Zachodzie. Ale to przeszłość. Oto pojawił się niezwykle utalentowany pisarz, którzy poprzez ciężką pracę twórczą, co widać w jego kolejnych książkach, dorobił się własnego języka, własnego stylu, po którym można bezbłędnie rozpoznać pisarza jak po liniach papilarnych. Jest nim Tadeusz Zubiński z Suchedniowa, nota bene mój rówieśnik. Właśnie czytam dwie jego ostatnie książki – „Dawno i daleko” powieść wydaną przez ZYSK i „Opowieści wrzosowskie” – OW Radostowa, i nie mogę wyjść z zachwytu nad mistrzostwem słownym autora. Na pewno dorównuje Jackowi Dehnelowi z jego powieścią „Lala”, mieści w samej szpicy peletonu najlepszych współczesnych polskich prozaików. Widać, że dużo przemyślał, prze-medytował i duchowo przetrawił. Będę o nim jeszcze nie raz pisał.

W książkach T. Zubińskiego akcja nie jest najważniejsza, a nawet rzekłbym nie jest wcale konieczna, całe piękno tej prozy, jej dramatyzm i napięcie zawarte są w języku, w autorskim stylu. Przez niego nie możemy się oderwać, jak urzeczeni, od lektury, do niego wracamy z utęsknieniem, kiedy odkładamy książkę, bo wołają nas codzienne obowiązki. Styl Zubińskiego działa na czytelnika jak narkotyk, opium lub jak alkohol, jak piękna kobieta na mężczyznę, jak pejzaż ukochanych stron rodzinnych, przenosi nas w inny nierzeczywisty wymiar, skąd lepiej widać także nasze własne życie, naszą przeszłość i drogę, jaką przebyliśmy. Czytasz książkę, a książka czyta ciebie. To jest właśnie magia sztuki. To sprawia, że jest rzeczywiście, nie tylko z bibliotecznej nalepki – literaturą piękna! No i to – tak mi bliskie – ukochanie rekwizytu, szczegółu z przeszłości, marka tytoniu fajkowego, nazwa papierosów lub piwa jeszcze z czasów carskich. Uwielbiam takie smaczki, one są solą i pieprzem opowieści z dawnych czasów.

Osobny akapit należy się opisom przyrody w prozie Zubińskiego. Wszyscy krytycy i czytelnicy zwracają na nie uwagę, niejako standardowo. Otóż opisy natury, w ogóle otoczenia nie tylko przyrody, ale przedmiotów martwych są w tym pisarstwie bardzo antropomorficzne, oddają stan ducha narratora. Przy tym są niezwykle oryginalne, autorskie, ookreślające jego osobowość, nikt tak przed Zubińskim nie pisał oprócz może wielkich potów romantycznych, ale przecież w zupełnie innej formie i innym kontekście. Jednak jest w nich patos codzienności duchem z Mickiewicza, jakiś epicki oddech jak u Homera i kameralność wzięta z Choromańskiego. Widać także podobieństwo do opisów w prozie Zygmunta Haupta, który doskonale acz nie nachalnie potrafił oddać prawdę chwili poprzez opis otoczenia, a szczegół potrafił powiększyć z fotograficzną dokładnością, dając poprzez taki zabieg inny wymiar opisywanej rzeczywistości.

Myślę, że w swoich książkach prozatorskich Zubiński jest poetą, zarówno w warstwie wyczulenia na słowo, na opis przyrody, jak i na chwytanie nastroju chwili. Ktoś powiedział, że pierwiastek poetycki decyduje o wartości dzieła sztuki niezależnie od tego, czy to jest rzeźba, sztuka teatralna, powieść czy wiersz (wiadomo przecież, że nie we wszystkich wierszach znajdziemy poezję, jako metaforę rzeczywistości, alegorię, nastrój i wzruszenie) i myślę, że jest to prawda, która znakomicie się potwierdza w prozie Zubińskiego. Twórczość jego nasycona jest poezją, miłością do przedstawianego świata i to właśnie decyduje o jej wartości, wpływa na oryginalny styl, świadczy o wysokiej randze tego pisarstwa.

Henryk Bereza twierdzi, że w prozie Zubińskiego pobrzmiewają echa rosyjskich wielkich powieści. Być może w jakiejś mierze, zwłaszcza nastrój opowiadań Iwana Bunina. Ale jest tu dużo z polskiej prozy międzywojnia. Na przykład „Dawno i daleko” w pewnych fragmentach stosunku syna do ojca, przypomina „Niebo w płomieniach” Parandowskiego, ten sam problem dorastania, trudne relacje między pokoleniowe, dojrzewanie, biologiczne i umysłowe.

Powieść Zubińskiego „Dawno i daleko” nie mogłaby się nigdy ukazać w PRL-u i raczej nie ze względów politycznych. Te ostatecznie można-by ostatecznie ominąć, wykreślić kilka słów i linijek dotyczących Radia Wolna Europa czy partyzantów „Ponurego”, ale powieść suchedniowskiego autora to pomnik mieszczaństwa, jego mentalności, wrażliwości estetycznej, przywiązania do rodzinnej tradycji, tak naprawdę ostoi polskości. To zaprzeczenie zakłamanej mentalności peerelowskiej pełnej frazesów o „wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim” i o „budowie socjalistycznej ojczyzny”, podczas kiedy liczył się tylko cynizm, hipokryzja, łapówkarstwo i donosicielstwo na wielką skalę. Ileż to się w PRL-u naczytałem o drobnomieszczańskiej ideologii, drobnomieszczańskich gustach itp. Głównym, pamiętam, ideologiem anty-mieszczańskości był niejaki Kazimierz Kąkol i pismo „Argumenty”. Powieść Zubińskiego nie mogłaby się ukazać za całokształt, a nie za jakieś niecenzuralne wtręty, za ideologię, za pochwałę bibelotu, obrzędu gry w brydża, umiejętności palenia fajki, kultu wykształcenia, za umiejętność dobierania krawata do koszuli i butów do garnituru, a także poważniej za cnotę oszczędzania, podziwu dla solidności rzeczy i fachowości ludzi, za pochwałę talentów, których nie powinno się marnować, za ciekawość świata i ludzi, za chęć dochodzenia prawdy i dzielenia włosa na czworo. Dla młodszych to się pewnie wyda niepojęte, ale – tak właśnie było. Ze znanych mi ludzi w PRL-u, którzy uosabiali te cnoty, na pewno jednym z pierwszych był Jerzy Stępień, późniejszy senator i sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Człowiek wszechstronnie oczytany, a przy tym pełen szacunku dla każdej istoty. Ciekawy świata i innych ludzi. A teraz czytam powieść T. Zubińskiego i widzę galerię typów mieszczańskich z ich wadami i zaletami, którzy czasem mnie zachwycają, a czasem mierżą.

Pisałem o zaletach mieszczaństwa, więc trzeba także o wadach – snobizm, pycha, wynoszenie się nad „wieśniactwo” (za to właśnie chłopi nie cierpieli „gulonów”), kabotynizm, naśladowanie szlachty, hipokryzja i w ogóle cały ten, że tak powiem „dulszczyzm”. Ale też kiedy zniszczono ziemiaństwo, zabrakło mieszczaństwa, a duchowieństwo skapcaniało w komunie, to cóż nam zostało z dawnej Polski? Chociaż przecież dzisiejsze chłopstwo jest przez komunizm zupełnie odmienione, a i mieszczaństwo dzisiejsze nie przypomina tego mieszczaństwa opisanego przez Zubińskiego. Ja widziałem relikty przedwojennych chłopów i widziałem jak giną pod toporem komunizmu i Zubiński widział przemianę, żeby nie powiedzieć duchową „zagładę” mieszczaństwa. Stan dzisiejszy tych warstw opisze ktoś inny za powiedzmy 20, 30 lat i my już tego nie doczekamy. My tylko możemy powtarzać za Mickiewiczem – ostatni taki mieszczanin, ostatni taki chłop. Choć pewnie i to przesada literacka.

Czytam powieść Tadeusza Zubińskiego i zastanawiam się czy jeszcze w Polsce ktoś mówi takim językiem jak inteligenccy bohaterowie jego prozy? Znałem kilku przedwojennych nauczycieli, w tym pana Turschmida z Probołowic, który w latach 60. chodził w przedwojennych pumpach, a na nogach nosił białe getry (rodzaj ochraniacza), gazety „Słowo Ludu” nie czytał, bo on był wszak inteligentem. Wszyscy oni narzekali, że język ulega zepsuciu, bo Polacy zaczęli mówić jak bohater piosenki Młynarskiego „Jesteśmy na wczasach…”, jakimś żargonem, w którym przekleństwo na k… zaczęło spełniać rolę zamiennika, za każdy przymiotnik. Po co ładnie mówić? To się nie opłacało. Człowiek uchodził za dziwaka, frajera, cudaka, niezgułę…

Polska proza powojenna została zdominowana najpierw przez socrealizm imitujący mowę robotników, przez język marginesu społecznego (opowiadania Hłaski, Nowakowskiego), następnie przez język chłopski (Kawalec, Nowak), a brakło języka środka, czyli inteligentów po maturze z rodowodem ideowym przedwojennym i słuchem językowym wykształconym na Żeromskim. Posługujących się polszczyzną, z braku innego określenia powiem – kulturalną. Chciałem tylko zwrócić uwagę jak wielkim powodzeniem cieszyły się swego czasu pogadanki Jerzego Waldorffa, nie tylko na tematy muzyczne, otóż Waldorff mówił właśnie językiem człowieka kulturalnego, a nie jakiegoś chłoporobotnika, czy Matysiaka z powieści radiowej.

Zubiński zafascynowany jest dwudziestoleciem międzywojennym, jako krainą ładu (także ładu moralnego). Polska tamtych lat, mimo szalonych trudności, zawinionych przez nas, ale również „dzięki” różnym szykanom, jakim nie szczędzili nam sąsiedzi, była jednak krajem europejskim, kontrasty społeczne były wówczas w całej Europie czymś zwyczajnym, kryzysem ekonomicznym objęty był cały świat. Oczywiście Zubińskiego oburzają granice międzyklasowe w międzywojniu, niemądra polityka wobec mniejszości narodowych, na co patrzy z oddalenia jako znawca krajów nadbałtyckich, ale jednak w małym Wrzosowie był to jakiś porządek społeczny, sprawiedliwy czy też nie, to już inna sprawa. Dopiero późnej nadszedł czas cywilizacji waciaka i gumofilców, pierwszych sekretarzy i obowiązkowych pochodów i czynów społecznych, świat jeszcze bardziej absurdalny, stąd Wrzosów jakby go odrzucił albo raczej zignorował. Stąd próba rekonstrukcji losów Nikodema Dyzmy w Łyskowie, który to bohater literacki pojawia się także w mikropowieści „Goście stołu pańskiego”, jako bohater literacki, razem ze swoim prawdziwym ojcem, czyli Dołęgą-Mostowiczem.

W miarę lektury mój entuzjazm wobec powieści „Dawno i daleko” nieco się zmniejszył. Po pierwsze zauważyłem, że jeśli autor pisze poważną powieść dziewiętnastowieczną na kilkaset stron, to powinien jednak zadbać o ty, by była ona podzielona na rozdziały. Znacznie ułatwiłoby to życie czytelnikowi. Choć to pewnie kłóciłoby się z zamierzonym tokiem narracji, który ma pokazać upływ czasu. Więc wycofuję się z tych pretensji, tutaj autor ma prawo do swojej wizji i koncepcji utworu. Powieść dziewiętnastowieczna? W jakimś sensie, ale nie do końca. Jeśli chodzi o fabułę, to zapowiadana przez całą powieść rozmowa między głównym bohaterem Filipem a demonicznym Dibluthem okazała się w moim rozumieniu całkowitym niewypałem, a jej poziom bardzo banalny. Może za dużo sobie obiecywałem, zbyt chciałem odczytać intencje autora? Zbytnio zaangażowałem się w powieść, chciałem ją współtworzyć? A przecież do tej rozmowy dąży jakby cała narracja, czytelnik jest na to wydarzenie przygotowywany – i niewiele się dzieje. Wygląda na to, że Dibluth jeszcze się pojawi na kartach nowych książek Zubińskiego, że jeszcze odegra jakąś rolę. Jednak autor, który ma taką szeroką wizję swojego pisarstwa, taką epicką panoramą losów swoich bohaterów, i patrzy tak perspektywicznie, jak Tadeusz Zubiński, ma do tego prawo. Zakończenie powieści „Dawno i daleko” otwiera horyzonty na dalsze losy jej bohaterów. Zwiększa nasz czytelniczy apetyt.

Natomiast opis poety-rzeźbiarza Miernika – pychota! Samo zakończenie jest jakieś przypadkowe, ale w końcu takie jest przecież życie, nie dba o puenty. Jedna z internautek napisała, że miała wrażenie, że autor poszedł sobie zrobić kawę i jak wróci to będzie pisał dalej. Dobre przeczucie miała ta dziewczyna, bo jest już następny tom z tego cyklu pt. „Opowieści wrzosowskie”. Będę jeszcze o tej książce pisał w przyszłości, bo po prostu jest to tak gęsta proza, że nie zdołałem jej jeszcze przetrawić.

W Opowieściach Wrzosowskich znajdziemy tych samych bohaterów co w Dawno i daleko, ale także postacie nowe, a łączy ich właśnie to miejsce magiczne – Wrzosów czyli realny Suchedniów. Poruszanie tych samych spraw z innej zupełnie strony, w relacji z sytuacją polityczną w Europie. Mamy tu i I wojnę, i międzywojnie. Opowiadanie „Un petit accident” to arcydziełko ukazujące w pigułce okres międzywojnia jako zjawisko kulturowe i obyczajowe.. Myślę, że mogłaby się podpisać pod nim z pewnymi wariacjami losów i zdarzeń np. moja nieżyjąca już teściowa, mieszkanka przedwojennego Lwowa, studentka potem żona ziemianina spod Włoszczowy. Te same zdarzenia, symbole, mentalność.

Na zakończenie chciałbym wyrazić radość, że pojawił się w naszej Krainie Świętokrzyskiej prozaik, który piórem włada jak Wołodyjowski szablą. Dość już mam „pisarzy”, którzy nie szanują matki naszej, mowy ojczystej, którym słoń na ucho nadepnął i nie czują ani muzyki języka, ani nie rozumieją jego logiki, a napędza ich jedynie własna ambicja, choć nie mają wiele do powiedzenia. Zanim sięgnąłem po powieść „Dawno i daleko” przeczytałem jedną z poprzednich powieści Zubińskiego „Góry na niebie”. Nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, choć widziałem zalety pióra autora, ale jakby nie wykorzystane do końca, talent nie rozkwitły, może i temat, pogrom kielecki, wydał mi się zbyt powierzchownie opisany. Była to jakby zapowiedź, embrion prozatorski. Ale od tej właśnie powieści nastał złoty okres w twórczości Zubińskiego. Jakby złapał drugi oddech, jakby nastąpiła inna odsłona jego talentu, nawet przeze mnie nie przeczuwana. Ukazało się wiele książek tego autora, entuzjastycznie przyjętych przez krytykę. Teraz czeka mnie pracowite nadrabianie zaległości, a uczynię to z przyjemnością, tym bardziej że głosy krytyki są zachęcające. Panowie, chapeau bas przed Zubińskim! Wreszcie mamy swojego pisarza!

czwartek, 19 maja 2011

Wiosna

Na czym polegała istota sporu między Zbigniewem Herbertem a Czesławem Miłoszem? Otóż podczas pobytu Herberta w Ameryce spotkał się on z, mieszkającym tam wówczas na stałe, Miłoszem, na kolacji u państwa Carpenter. (Być może kiedyś ktoś napisze sztukę teatralną „Kolacja u państwa Carpenter”, byłaby to ciekawa konfrontacja postaw dwóch niewątpliwie wielkich poetów). Podczas biesiady suto zakrapianej alkoholem Czesław Miłosz miał żartem (?) powiedzieć, że Polskę należałoby wcielić do Związku Radzieckiego jako siedemnastą republikę i mielibyśmy spokój. Herbert urażony w swoich uczuciach patriotycznych wygłosił gniewną tyradę przeciw szyderczym i ironicznym słowom autora „Traktatu moralnego”. Zresztą różnica zdań na temat patriotyzmu i nacjonalizmu żołnierzy AK oraz poetów powstania warszawskiego istniała między nimi od dawna.

Ledwo wspomniałem Zbigniewa Herberta, a już głośno w polityce o zmarłym poecie. Oskarżenia o zawłaszczanie – zupełnie nietrafione tym razem. A może raczej skierowane pod niewłaściwym adresem? Bo chodzi raczej o „odbicie” Herberta. Prawdziwa jest walka o to, kogo poparłby poeta, gdyby żył. Nie jest to zbyt etyczne, mało szacunku i jak strawestował poetę dziennikarz Piotr Zaremba, mamy do czynienie z „potęgą niesmaku”. Nie ma nic bardziej żałosnego niż wdowy po zmarłych poetach, które uzurpują sobie prawo do decydowania o tym, którzy politycy i w jakich okolicznościach mogą cytować utwory ich nieżyjących mężów.

Cytat z Herberta bardzo pasował Jarosławowi Kaczyńskiemu. Katastrofa smoleńska bardzo wpisuje się w naszą narodową mitologię:

- że Katyń, miejsce kaźni polskich oficerów;

- że katastrofa lotnicza vide – Sikorski i Gibraltar;

- że samolot rozbił się na śmietnisku, skojarzenie z „Popiołem i diamentem” w wersji filmowej, gdzie akowiec Chełmicki grany przez Cybulskiego ginie na wysypisku śmieci. Jakby los chciał z nas zadrwić. Chcieliście uciec od swojego przeznaczenia, od swojej martyrologii, od cierpiętnictwa? Nic z tego, dostaniecie nową porcję starych nieszczęść. Śmierć w Smoleńsku dosięgła także ostatniego naszego prezydenta na wychodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, co także jest aktem symbolicznym. Więc może zamknąć na zawsze już ten rozdział, ale który to już raz?

Osobiści postanowiłem być obiektywnym i bezstronnym. Jestem bezpartyjny. Zarówno w PO, jak i w PiSie zbyt dużo jest negatywnych emocji. Zgłaszam więc swój prywatny apel. Ludzie kochani, nie dajmy się wpuścić w kanał NIENAWIŚCI. A tam właśnie wpychają nas dwie główne partie. Już niemożliwa jest w Polsce merytoryczna dyskusja na jakikolwiek temat, bo zaraz trzeba się określić, czy jest się zwolennikiem PO czy PiS. Ale świat nie kończy się na tych dwóch partiach. Zrzućmy z oczu te dwie klapki, które zasłaniają nam rzeczywistość. Popatrzmy na świat bezpartyjnie. Zapewniam, że wtedy więcej widać. Ostatnio coraz częściej odnoszę wrażenie, że w Polsce nikt nie rządzi, nie podejmuje żadnych decyzji. Wszystko się sypie – finanse, służba zdrowia, drogi, koleje, oświata, kultura, ale w rządzie nikt nic nie robi. Jednego tylko nie brakuje – dobrego samopoczucia premiera i jego nieudolnych ministrów.

Astronomowie niedawno odkryli we wszechświecie ciemną materię, której nie widać, ale jej działanie jest widoczne. Podczas słynnego już spotkania z celebrytami premier Donald Tusk przyznał się do swojej bezsilności w kilku kwestiach, w których wiele obiecywał, ale słowa nie dotrzymał. Winna jest temu jakaś ciemna materia działająca w życiu publicznym. Jednego okienka w biurokracji nie będzie, bo przeciwdziała ciemna materia. Zmniejszenia zatrudnienia wśród urzędników nie będzie – ciemna materia, itd. No cóż, zawsze pozostaje w takich wypadkach jeszcze dymisja. Może kto inny upora się z ciemną materią.

Telewizja Kielce nadała ostatnio kilka interesujących programów, m.in. portret filmowy Jerzego Stępnia, sędziego Tryb. Konstytucyjnego oraz tradycje kieleckie rodziny Jarońskich. Dzięki TVP Kielce obejrzałem oratorium spółki Adam Ochwanowski / Bronisław Opałko. Miałem się wybrać osobiście na Karczówkę, ale po przedświątecznych porządkach coś zakłuło mnie w sercu. Może to zresztą zazdrość twórcza? Oratorium piękne. Wystąpili w nim także politycy świętokrzyscy. Wspaniały sojusz artystów z politykami. Ciekawe komu to zaszkodzi, a komu pomoże?

Ja zamiast występować na estradzie, wolę pisać. Bo popatrzmy na innych: pisarz Jerzy Pilch w druku to potęga, Muhammad Ali słowa, ale w telewizji już nieszczególnie. Nawet taki słaby szermierz słowny jak Kamil Durczok go położy w pierwszej rundzie. Ale ten sam Durczok w druku – lichy, wcale go nie ma. Gustaw Holoubek, pamiętam, wielki aktor, jak coś napisał to przynudził i człowiek ziewał. Bo jak głosi powiedzenie aktorskie- „Aktor jest od grania, jak d… od s…”. A pisarz jest od pisania. I nie należy tych ról mieszać.

29 kwietnia po raz IX w pięknej sali WDK rozstrzygnęliśmy Wojewódzki Konkurs Młodych Twórców Poezji. Tym razem przybyła Telewizja Kielce i Wyborcza wysłała młodego dziennikarza. Do telewizji nagadałem się przez kwadrans, z czego na antenie ukazało się jedno zdanie. Ogłoszenie zamieścił także „Nasz region”. Mam nadzieję w przyszłym miesiącu wydrukować coś w „Radostowej” Zabrakło pomysłodawcy, Artura Staniszewskiego, dyrektora szkoły nr 18, któremu życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Wiersze piękne, a przede wszystkim prawdziwe. Cóż to jest poezja? Odpowiedzi jest wiele, ale myślę, że przede wszystkim, jest to uwznioślenie rzeczywistości za pomocą słów. Tymczasem nadeszła pora kwitnienia sadów, czyli poezja w przyrodzie. Zawsze przypominam sobie wtedy strony mojego dzieciństwa – czyli sady dziedzica Wesołowskiego w Złotej i pana Libiszowskiego w Pełczyskach.


sobota, 26 lutego 2011

Nowy Blog

Uprzejmie zawiadamiam, że prowadzę drugi blog, oto jego adres: http://www.e-swietokrzyskie.pl/zdzislaw_antolski/

Jest to rodzaj dziennika, jest przez to częściej aktualizowany.

Zjazd, kongres i polityka

Zakończył się zjazd „Żeromszczaków”. Pożegnaliśmy na peronie kieleckiego dworca Marzenę Kasprowicz i Tomka Olbińskiego, którzy wracali do Londynu. Marzena pozostawiła do druku nowy piękny zbiór wierszy. Ilustracje, naprawdę świetne wykonał Jerzy Świątkowski, plastyk z Warszawy. Poznałem go kiedyś, oryginał, myśliciel, zamknięty w sobie. Rzadko się udziela, ale Marzenę polubił. Jeszcze na dworcu niebo się rozpłakało i chyba już słotna jesień nadeszła nieodwołalnie. Ale świat się jednak skurczył. Kiedy jeszcze w PRL-u mój ojciec jechał do Francji, do odnalezionego w wojennej zawierusze brata wydawało nam się, że jedzie gdzieś na koniec świata. Dziś Europa spowszedniała. I Marzena i Tomek niedługo przyjadą znów do Polski.

Niedługo potem Maciej Zarębski, Król Regionalistów Polskich urządził imponujący kongres. W Oblęgorku toczyła się ciekawa dyskusja. Piękna pogoda i “okoliczności przyrody”. Trochę pospacerowałem po parku noblisty. Zdzisław Łączkowski opowiadał o Warszawie. Kilku znajomych poetów dopadły poważne choroby. Smutne wieści. Ale mój imiennik trzyma się dziarsko. Maciek jako prowadzący dwoił się i troił. Potem smaczny obiad w miejscowej szkole. Zwiedzanie Strawczyna i wyjazd do Kielc, do WDK. Przy okazji w Strawczynie wstąpiliśmy z żoną na cmentarz. Cicho tam i urokliwie, ale życie nie znosi ciszy – ulicą przejechał z klaksonami orszak weselny.

Tymczasem poseł Palikot jak na kawiorowego lewicowca przystało będzie walczyć o aborcję, eutanazję, równość dla gejów i lesbijek oraz wywalenie religii ze szkół. Bezrobotni, pielęgniarki i salowe oraz emeryci jeszcze sobie poczekają. Nie wiem jak będzie z palaczami trawki. Też chyba poseł Palikot weźmie ich pod swoje opiekuńcze skrzydła? A jak to wszystko wywalczy, no to już będziemy super nowocześni, nie żaden zaścianek, ciemnota i zabobon.

Janusz Palikot to przede wszystkim narcyz, zakochany w sobie. Jego program polityczny jest prymitywny. “Nowoczesna Polska” to puste hasło, za którym nic się nie kryje, myślowa pustka. Na “nowoczesności” jechali swego czasu komuniści. Gagarin i loty w kosmos miały to uwiarygadniać. Rychło się okazało, że komuniści to dziewiętnastowieczne starocie obyczajowe i myślowe. “Nowoczesnością” wyciera sobie gębę także Napieralski. Ale to słowo nic nie znaczy. Wydmuszka. Magiczne zaklinanie rzeczywistości. Fata Morgana. Koraliki dla tubylców. Głupota. Płycizna. Snobizm. Kabotynizm. Filisterstwo. Drobnomieszczaństwo. Balonik na druciku.

Niektórzy komentatorzy nazwali posła Palikota Lepperem dla inteligentów. Dla mnie jest on mieszanką Leppera i Tymińskiego (ze względu na osobisty majątek, jakim chwalił się również Stan). Poza tym Palikot wydaje się być trochę niedojrzały emocjonalnie, bo on wszystkim bawi się jak dziecko. Polityką również. Na pewno jest populistą.

Szef opozycji Jarosław Kaczyński narzekał na chamstwo swoich politycznych konkurentów, ale jego postępowanie wobec Kluzik-Rostkowskiej i Poncyliusza było w najwyższym stopniu ordynarne. Dużo krytycznych słów powiedziałem o pośle Palikocie, ale w jednym ma on rację: wewnętrzne funkcjonowanie partii politycznych musi ulec zmianie. Dość partyjnych sądów kapturowych, które na życzenie wodzusia wyrzucają z partii niewinnych ludzi. Dość partyjnego terroru!

Poziom nienawiści między PiS a PO osiągnął stan krytyczny. Niemożliwa już jest merytoryczna dyskusja na tematy gospodarcze czy polityczne. Zaraz pojawiają się inwektywy i oszczerstwa. Prawie każdy, kto zabiera głos na tematy polityczne jest spychany do jednego lub drugiego obozu. Dlatego jakakolwiek dyskusja merytoryczna jest paraliżowana przez partyjne jady. Uważam, że obie te partie szkodzą w tej chwili Polsce w jej sytuacji międzynarodowej. I nikt mnie nie przekona, że jedna mniej, a druga bardziej!

Trwają spory o katastrofę lotniczą. Nie wiem, jakie były przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem, ale widzę, że wielu polityków już z góry wie, co się mogło wydarzyć. Jedna grupa, którą się najwięcej krytykuje w mediach, podejrzewa zamach. Inna grupa z góry jest przekonana, że to na pewno był błąd pilotów spowodowany presją zmarłego prezydenta. Natomiast brak mi trzeciej grupy – zainteresowanych w poznaniu prawdy. Czyżby prawda w polityce nie była do niczego potrzebna?

Nawet jeśli za katastrofą kryje się zamach, to nie wyjaśni tego obecne śledztwo, bowiem prowadzi je Rosja, jeden z głównych podejrzanych. Polskie śledztwo tzw. “równoległe” jest wobec niego służebne. Pozostaje więc jedynie “wina pilotów”, wszystkie inne opcje są również nie do przyjęcia ze względów politycznych.

Mówi się, nie bez podstaw, że PiS to sekta polityczna. Ale zauważyłem, że na przykład wśród czytelników Gazety Wyborczej występują podobne objawy, choć o diametralnie różnej treści. Też uważają, ze posiedli jedyną prawdę, jaką ogłosił im święty świecki – Adam Michnik.

W Klubie Civitas Christiana przy Okrzei odbyło się spotkanie z biskupem Ryczanem, który ma niewątpliwie talent gawędziarski. Ciekawe kulisy procesów beatyfikacyjnych. O pomniku zasłużonego dla Kielc bpa Czesława Kaczmarka. W pewnym momencie zaczęły nas dochodzić rytmiczne dźwięki muzyki i hałasy z dołu. To rozpoczęły się zajęcia w klubie fitness działającym piętro niżej. Takie czasy, panie dziejku.

Przy okazji przypominam o dorocznym konkursie literacki „Civitas” w Kielcach. Trzy wiersze w trzech egzemplarzach, lub trzy krótkie opowiadania do 5 stron, należy nadsyłać do końca listopada.

Zupełnie przypadkowo natknąłem się ostatnio na malarza Jana Walaska, mojego rówieśnika. Na ścianie u mnie w domu wisi wielki jak Bitwa pod Grunwaldem obraz Jasia. Dostałem go od Mistrza po całonocnej biesiadzie przy peerelowskich dopalaczach w płynie. A niosłem ten wielki obraz podczas srogiej zimy, nad ranem, kiedy było bardzo ślisko, bo piaskarki jeszcze nie wyjechały. Jak ja go doniosłem w jednym kawałku – do dziś nie wiem. Jan jest znawcą mistycznych pism dalekowschodnich. Tybet, Indie czy Japonia nie mają u niego tajemnic duchowych. Nie zapomnę jak kiedyś żona Jasia namawiała go natrętnie, aby wyrzucił śmiecie. – Nie widzisz k…, że medytuję! – oburzył się mistrz. Pogadaliśmy chwilę i umówiliśmy się na dłuższe spotkanie.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

STRACH SIĘ BAĆ

Polacy dzielą się dziś na dwie grupy: na tych, którzy pamiętają tzw. komunę czyli PRL i na tych młodszych, którzy nie zaznali rozkoszy życia w „najlepszym ustroju na świecie”. Komunizm miał podobno uszczęśliwić człowieka, jednostkę, tak głosili jego teoretycy i przywódcy, ale w praktyce osobę ludzką miał za nic. Liczyły się masy, plany, dyscyplina i nade wszystko posłuszeństwo wobec przełożonych. Całkowita lojalność wobec rządzącej partii. Nie tylko w czynie, ale i w myśli. Każdy przejaw wolnomyślicielstwa był surowo tępiony, każda krytyka rządzących była zbrodnią.

Szczególnie komuniści bali się żartu, ironii, błazeństwa. Ustrój miał być poważny, napuszony, celebrowany, był zresztą wzorowany na religii. Miał swoich proroków, męczenników, swoich świętych i zbawiciela w osobie Lenina, a świętego Piotra w osobie Stalina. Żartować można było tylko i wyłącznie z kapitalistów i imperialistów, Wystarczy przejrzeć roczniki peerelowskich pism satyrycznych: „Szpilki” czy „Karuzela”, żeby się o tym przekonać. Oczywiście z upływem lat system nieco łagodniał na co dzień i można było zażartować sobie z kelnera czy sprzedawcy w sklepie, ale wyżej już żart był zakazany. Czuwała nad tym cenzura, tajna policja - SB, ale najważniejszym czynnikiem był strach, który każdy miał zakodowany w sobie. I już nie trzeba było nawet pilnować redaktora telewizyjnego czy prasowego, aby ten w strachu przed utratą posady nie wychwycił niestosownych myśli, pachnących antysocjalistyczną dywersją. W chwilach zagrożenia system znów stawał się bezwzględny, strzelał do swoich prawdziwych lub domniemanych przeciwników z prawdziwych kałasznikowów, prawdziwymi kulami. I nikt nie miał prawa zaprotestować.

Wszyscy byli uzależnieni od władz, od ich decyzji. Na początku, w czasach stalinowskich, artyści musieli być dyspozycyjni i pisać na zadany przez władzę temat. Po 56. Im odpuszczono i mogli pisać wszystko, co nie było krytyką władz. Oczywiście dbano także o tzw. „poziom artystyczny”, a jakże, debatowały nad tym przeróżne przyredakcyjne kolegia krytyków. Oczywiście nadal najważniejsze było, aby dzieło powstawało w „duchu socjalistycznym” i było tworzone z „właściwych pozycji”.

Najbezpieczniejsze oczywiście były książki o niczym, dlatego lata 60. I 70. To w literaturze polskiej zalew bełkotu. Przeciwstawiał się temu zjawisku Słonimski, ale przeginał pałę, wylewał dziecko z kąpielą, zabraniając twórczych eksperymentów. Krytyka była niebezpieczna, mogła autorowi zamknąć drogę do czasopism i wydawnictw. Na krytykę pozwalali sobie tylko tacy wielcy jak Artur Sandauer, bo on nie bał się niczyjej zemsty.

Chyba te lata peerelowskie zaciążyły na dzisiejszej sytuacji, kiedy to każdy literat na krytykę swoich utworów obraża się i nadyma, jakby obrażano jego samego, jego rodzinę, dzieci i nienarodzone wnuki. Pewien kielecki pisarzo-naukowiec odpowiada polemiką na każdą niepochlebną recenzję używając sformułowania „Idzie na mnie atak”. Wietrzy przy tym  jakieś spiski i knowania, bo przecież to niemożliwe, żeby komuś nie spodobały się jego wypociny. Trzeba więc dokonać zemsty, najczęściej w fatalnym stylu, napisać skargę gdzie trzeba i gdzie trzeba – tam donieść.

Ludzie, trochę luzu, dystansu do siebie i swoich dokonań. Moim ulubionym powiedzonkiem jest fraszka Sztaudyngera (cytuję z pamięci): „Nie przyjmuję żadnych przytyk, miejsce w d…. mam dla krytyk”.

A może trzeba zacytować Witkacego wiersz o Kielcach: „Kto się za te słowa obraża, ten sam się ma za gówniarza”?

niedziela, 13 września 2009

Nasz pogrom – prawda nie istnieje?

Ukazała się książka byłego ambasadora amerykańskiego w Polsce w latach tuż powojennych pod wiele mówiącym tytułem „Widziałem Polskę zdradzoną”. Wśród wielu niezmiernie ciekawych informacji, jest i ta, że według wiedzy ambasadora pogrom kielecki był sprawką tajnych służb sowieckich. Na ile to była prowokacja, na którą złapał się antysemicki tłum, a na ile operacja była wyłącznie dziełem służb – nie wiadomo. Prawdopodobnie prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, bo oczywiście w PRL akta śledztwa na ten temat zniknęły. Niektórzy badacze sądzą, że może w moskiewskim archiwum KGB można znaleźć jakieś dokumenty, ale te, jak wiadomo, są niedostępne historykom polskim.
Jeśli na lep prowokacji dał się ponieść żądny krwi tłum, to też bardzo źle. A że tak było twierdzi profesor Żak, który jako dziecko widział pogrom z bliska. Moja ciocia, która tego dnia przybiegła zobaczyć, co się dzieje, patrzyła na feralną kamienicę zza Silnicy. Jak mi mówiła, nie widziała uzbrojonego tłumu, tylko grupy ludzi atakujących feralną kamienicę. W tym milicjantów i wojsko. Ale szybko się stamtąd wycofała, obawiając się przypadkowej kuli.
Zresztą prawda przestała kogokolwiek interesować. Książka Krzysztofa Kąkolewskiego „Umarły cmentarz”, w której podaje dowody na spisek i prowokację, a nawet dobrze zaplanowaną akcję, nie doczekała się żadnych rzeczowych polemik ani argumentów. Według Kąkolewskiego w zdarzeniu brała udział tylko milicja i wojsko, a kielczanie byli tylko widzami. Herling-Grudziński twierdził, że nieważne, czy to prowokacja, czy nie, bo Polacy jednak dali się sprowokować i mordowali. Według niego pogrom to hańba, której Kielce nigdy nie zmyją. Na pewno niesłusznie o pogrom oskarżana była Armia Krajowa i Kościół. Wiele wycierpiał niewinnie kielecki biskup Czesław Kaczmarek, znany ze swoich sympatii legionowych i patriotycznej postawy przed wojną.
Sprawa pogromu kieleckiego jest jak wiara religijna. Każda wersja ma swoich wyznawców, którzy nie dopuszczają do siebie argumentów strony przeciwnej. Ja sam nie mam wyrobionej opinii i bardzo dziwię się tym, którzy wypowiadają kategoryczne sądy, a nawet ubierają je w kształt wypowiedzi artystycznej, oskarżającej, jak to było w przypadku Andrzeja Lenartowskiego.
Podejrzewam, że powoli o pogromie zapominamy, jako o wydarzeniu okrutnym, szokującym, strasznym. Pogrom wszedł do kalendarza imprez politycznych. Co roku zbiera się tłumek działaczy, polityków i aktywistów różnych stowarzyszeń, który odprawiają celebrę, bijąc się przy tym w nie swoje piersi. Kielczanie zaakceptowali swoją winę, a niektórzy są nawet jakby dumni, że pogrom odbył się w Kielcach i że na nich patrzy świat cały i kajają się w imieniu wszystkich oczekując, że dostaną swoją porcję oklasków, a może nie tylko.
Życie między mniejszością żydowską a Polakami przed wojną nie mogło się obejść bez konfliktów. Ale na ogół było to współżycie zgodne. Dziś demonizuje się rzekome wrogości. A często czynią to dziwnym trafem ci, którzy w 1968 roku pisali antysemickie paszkwile, którzy opiewali radzieckich sojuszników i ich dzieje. To niemalże prawidłowość: dla kogo bohaterem był Józef Stalin, ten dziś opiewa Józefa Piłsudskiego, kto demaskował żydowskich syjonistów, dziś studiuje dzieje polskich Żydów przedwojennych i potępia polski nacjonalizm. No cóż, ludzie są dziwni. A niektórym obciach nie jest straszny, byle świecić na świeczniku. I nieważne czy świecznik jest siedmioramienny czy ma kształt czerwonej gwiazdy.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Ulica Bin Ladena?

Odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1989 r. było jakieś wymęczone przy okrągłym stole. Cóż to zresztą za niepodległość, kiedy pierwszym prezydentem został sowiecki generał Jaruzelski. Ale powoli jakoś odzyskiwaliśmy tożsamość, choć oczywiście nie do końca. Komunizm przeorał mentalność Polaków na gorsze. Jesteśmy społeczeństwem bez tożsamości, bez wyrazu, bez poczucia odpowiedzialności, godności i szacunku dla własnej historii. Odwrotnie, nas nauczono, żeby drwić z własnych bohaterów a czcić jakichś komunistycznych pomagierów Stalina, którzy własną działalnością komunistyczną przyczynili się do klęski Polski w 1939 r., kiedy to Stalin dogadał się z Hitlerem. Miała być przyjaźń i internacjonalizm a wyszedł z tego wielkoruski nacjonalizm, zniewolenie innych narodów i panowanie sowieckiego buta. A my daliśmy sobie wmówić, że przemarsz Armii Czerwonej to „wyzwolenie”. W sierpniu przypada kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, ale 93 procent społeczeństwa stwierdziło w ankiecie, że ich to nic nie obchodzi.
Bo co tu dużo mówić, przedwojenne elity zostały w lasku katyńskim, na Pawiaku i w Palmirach, a chłopcy od Andersa w Anglii i Kanadzie, najlepsza młodzież w kanałach i ruinach Warszawy. Najlepszy element narodu, ten, który chciał się bić, i wiedział o co, albo zginął, albo został na emigracji. Władze komunistyczne celowo awansowały same doły społeczne, motłoch, ludzi bez korzeni, bez narodowej świadomości. Reszta nauczyła się bierności, obojętności, pilnowania tylko i wyłącznie swojego garnka.
Ale kiedy po tej wymęczonej niepodległości próbowano choćby zmienić patronów ulic usuwając z nich zajadłych komunistów, którzy często walnie przyczynili się do naszego zniewolenia, to nagle zyskali oni całą masę obrońców. Zmiany nazw ulic wyśmiewano, wyszydzano na wszelkie sposoby. Bo nikogo nie obchodziło, kto to był Buczek czy inny Świerczewski, chcieli trzymać się swoich gnuśnych przyzwyczajeń i bali się tych minimalnych kosztów, jakich zmiana wymaga.
Nie tak reagowali Polacy w 1918 r., kiedy to masowo zrzucano rosyjskie szyldy z ulic i znad sklepów. U nas nadal pokutują jakieś niedobitki posowieckie. Niedawno w skrzynce pocztowej znalazłem Gazetkę Osiedlową, a w niej w cyklu „patroni naszych ulic” sylwetkę Toporowskiego. Był to klasyczny komunista, który w imię Stalina walczył w Hiszpanii, a potem zginął z rąk gestapo we Francji. Gdyby wcześniej wrócił do sowieckiej Rosji wykończyłby go Stalin, który pod koniec lat trzydziestych rozwalił wszystkich komunistów cudzoziemców (między innymi poetę Brunona Jasieńskiego) pod pretekstem szpiegostwa. Wtedy Toporowski nie byłby bohaterem i nie miałby swojej ulicy w Kielcach. Może zrehabilitowałby go Chruszczow w ramach odwilży. W naszym prawie istnieje podobno zapis, że nie wolno propagować komunizmu. Otóż ja niniejszym zgłaszam do prokuratury, że Gazetka Osiedlowa ze Ślichowic w Kielcach propaguje komunizm wychwalając go na swoich łamach. 
W naszym społeczeństwie nastąpiła straszliwa atrofia uczuć patriotycznych i narodowych. Nikogo nic nie obchodzi, na wybory nie chodzą, na uroczystości również. Wszystko im jedno. Niechby patronem ulicy był nawet Bin Laden, nikogo to nie obejdzie, nikt nie kiwnie palcem. Połowa społeczeństwa nie czyta w ogóle książek. Cóż jest dzisiaj strawą kulturalną? Odpowiadam – kabaret. W telewizji codziennie na kilku kanałach bez przerwy lecą jakieś kabarety albo satyryczne szkła kontaktowe. Wszystko wyśmiać, niczego nie brać poważnie – oto motto naszego społeczeństwa. I z czegóż to się śmiejecie barany? Z samych siebie się śmiejecie, z własnej ignorancji, głupoty i bezmyślności. Prześmiejecie tę marną Polskę zbudowaną z funduszy unijnych. 
Nasze położenie geopolityczne nie zmieniło się ani o jotę. Nadal Rosja z Niemcami dogadują się nad naszymi głowami. W razie czego Unia nie kiwnie palcem, żeby nas bronić. Zostawią nas na pożarcie jak w 1939 r. Ale my na obronność obcinamy koszta. I wasza bierność i pilnowanie tylko własnego garnka nic wam nie pomoże. Zjedzą was (i mnie razem z wami) wielcy i mocni tego świata. Znów będziemy tylko nawozem historii. Udławicie się w końcu tym swoim durnym rechotem i wtedy będziecie szukać winnych. Wszystkich, poza sobą.
Nie chcę osądzać Toporowskiego i jemu podobnych towarzyszy. Żyli w innej epoce historycznej, może uwierzyli w szczytne ideały szczęścia ludzkości pod berłem Józefa Stalina. Niech spoczywają w spokoju. Nam jednak dziś potrzeba innych wzorów, ludzi, którzy bronili niepodległości. Liczę na głosy poparcia ze strony czytelników. Pozwólmy komunistycznym patronom odejść tam gdzie ich miejsce, na plac Czerwony albo jeszcze dalej..