poniedziałek, 5 kwietnia 2010

STRACH SIĘ BAĆ

Polacy dzielą się dziś na dwie grupy: na tych, którzy pamiętają tzw. komunę czyli PRL i na tych młodszych, którzy nie zaznali rozkoszy życia w „najlepszym ustroju na świecie”. Komunizm miał podobno uszczęśliwić człowieka, jednostkę, tak głosili jego teoretycy i przywódcy, ale w praktyce osobę ludzką miał za nic. Liczyły się masy, plany, dyscyplina i nade wszystko posłuszeństwo wobec przełożonych. Całkowita lojalność wobec rządzącej partii. Nie tylko w czynie, ale i w myśli. Każdy przejaw wolnomyślicielstwa był surowo tępiony, każda krytyka rządzących była zbrodnią.

Szczególnie komuniści bali się żartu, ironii, błazeństwa. Ustrój miał być poważny, napuszony, celebrowany, był zresztą wzorowany na religii. Miał swoich proroków, męczenników, swoich świętych i zbawiciela w osobie Lenina, a świętego Piotra w osobie Stalina. Żartować można było tylko i wyłącznie z kapitalistów i imperialistów, Wystarczy przejrzeć roczniki peerelowskich pism satyrycznych: „Szpilki” czy „Karuzela”, żeby się o tym przekonać. Oczywiście z upływem lat system nieco łagodniał na co dzień i można było zażartować sobie z kelnera czy sprzedawcy w sklepie, ale wyżej już żart był zakazany. Czuwała nad tym cenzura, tajna policja - SB, ale najważniejszym czynnikiem był strach, który każdy miał zakodowany w sobie. I już nie trzeba było nawet pilnować redaktora telewizyjnego czy prasowego, aby ten w strachu przed utratą posady nie wychwycił niestosownych myśli, pachnących antysocjalistyczną dywersją. W chwilach zagrożenia system znów stawał się bezwzględny, strzelał do swoich prawdziwych lub domniemanych przeciwników z prawdziwych kałasznikowów, prawdziwymi kulami. I nikt nie miał prawa zaprotestować.

Wszyscy byli uzależnieni od władz, od ich decyzji. Na początku, w czasach stalinowskich, artyści musieli być dyspozycyjni i pisać na zadany przez władzę temat. Po 56. Im odpuszczono i mogli pisać wszystko, co nie było krytyką władz. Oczywiście dbano także o tzw. „poziom artystyczny”, a jakże, debatowały nad tym przeróżne przyredakcyjne kolegia krytyków. Oczywiście nadal najważniejsze było, aby dzieło powstawało w „duchu socjalistycznym” i było tworzone z „właściwych pozycji”.

Najbezpieczniejsze oczywiście były książki o niczym, dlatego lata 60. I 70. To w literaturze polskiej zalew bełkotu. Przeciwstawiał się temu zjawisku Słonimski, ale przeginał pałę, wylewał dziecko z kąpielą, zabraniając twórczych eksperymentów. Krytyka była niebezpieczna, mogła autorowi zamknąć drogę do czasopism i wydawnictw. Na krytykę pozwalali sobie tylko tacy wielcy jak Artur Sandauer, bo on nie bał się niczyjej zemsty.

Chyba te lata peerelowskie zaciążyły na dzisiejszej sytuacji, kiedy to każdy literat na krytykę swoich utworów obraża się i nadyma, jakby obrażano jego samego, jego rodzinę, dzieci i nienarodzone wnuki. Pewien kielecki pisarzo-naukowiec odpowiada polemiką na każdą niepochlebną recenzję używając sformułowania „Idzie na mnie atak”. Wietrzy przy tym  jakieś spiski i knowania, bo przecież to niemożliwe, żeby komuś nie spodobały się jego wypociny. Trzeba więc dokonać zemsty, najczęściej w fatalnym stylu, napisać skargę gdzie trzeba i gdzie trzeba – tam donieść.

Ludzie, trochę luzu, dystansu do siebie i swoich dokonań. Moim ulubionym powiedzonkiem jest fraszka Sztaudyngera (cytuję z pamięci): „Nie przyjmuję żadnych przytyk, miejsce w d…. mam dla krytyk”.

A może trzeba zacytować Witkacego wiersz o Kielcach: „Kto się za te słowa obraża, ten sam się ma za gówniarza”?