niedziela, 13 września 2009

Nasz pogrom – prawda nie istnieje?

Ukazała się książka byłego ambasadora amerykańskiego w Polsce w latach tuż powojennych pod wiele mówiącym tytułem „Widziałem Polskę zdradzoną”. Wśród wielu niezmiernie ciekawych informacji, jest i ta, że według wiedzy ambasadora pogrom kielecki był sprawką tajnych służb sowieckich. Na ile to była prowokacja, na którą złapał się antysemicki tłum, a na ile operacja była wyłącznie dziełem służb – nie wiadomo. Prawdopodobnie prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, bo oczywiście w PRL akta śledztwa na ten temat zniknęły. Niektórzy badacze sądzą, że może w moskiewskim archiwum KGB można znaleźć jakieś dokumenty, ale te, jak wiadomo, są niedostępne historykom polskim.
Jeśli na lep prowokacji dał się ponieść żądny krwi tłum, to też bardzo źle. A że tak było twierdzi profesor Żak, który jako dziecko widział pogrom z bliska. Moja ciocia, która tego dnia przybiegła zobaczyć, co się dzieje, patrzyła na feralną kamienicę zza Silnicy. Jak mi mówiła, nie widziała uzbrojonego tłumu, tylko grupy ludzi atakujących feralną kamienicę. W tym milicjantów i wojsko. Ale szybko się stamtąd wycofała, obawiając się przypadkowej kuli.
Zresztą prawda przestała kogokolwiek interesować. Książka Krzysztofa Kąkolewskiego „Umarły cmentarz”, w której podaje dowody na spisek i prowokację, a nawet dobrze zaplanowaną akcję, nie doczekała się żadnych rzeczowych polemik ani argumentów. Według Kąkolewskiego w zdarzeniu brała udział tylko milicja i wojsko, a kielczanie byli tylko widzami. Herling-Grudziński twierdził, że nieważne, czy to prowokacja, czy nie, bo Polacy jednak dali się sprowokować i mordowali. Według niego pogrom to hańba, której Kielce nigdy nie zmyją. Na pewno niesłusznie o pogrom oskarżana była Armia Krajowa i Kościół. Wiele wycierpiał niewinnie kielecki biskup Czesław Kaczmarek, znany ze swoich sympatii legionowych i patriotycznej postawy przed wojną.
Sprawa pogromu kieleckiego jest jak wiara religijna. Każda wersja ma swoich wyznawców, którzy nie dopuszczają do siebie argumentów strony przeciwnej. Ja sam nie mam wyrobionej opinii i bardzo dziwię się tym, którzy wypowiadają kategoryczne sądy, a nawet ubierają je w kształt wypowiedzi artystycznej, oskarżającej, jak to było w przypadku Andrzeja Lenartowskiego.
Podejrzewam, że powoli o pogromie zapominamy, jako o wydarzeniu okrutnym, szokującym, strasznym. Pogrom wszedł do kalendarza imprez politycznych. Co roku zbiera się tłumek działaczy, polityków i aktywistów różnych stowarzyszeń, który odprawiają celebrę, bijąc się przy tym w nie swoje piersi. Kielczanie zaakceptowali swoją winę, a niektórzy są nawet jakby dumni, że pogrom odbył się w Kielcach i że na nich patrzy świat cały i kajają się w imieniu wszystkich oczekując, że dostaną swoją porcję oklasków, a może nie tylko.
Życie między mniejszością żydowską a Polakami przed wojną nie mogło się obejść bez konfliktów. Ale na ogół było to współżycie zgodne. Dziś demonizuje się rzekome wrogości. A często czynią to dziwnym trafem ci, którzy w 1968 roku pisali antysemickie paszkwile, którzy opiewali radzieckich sojuszników i ich dzieje. To niemalże prawidłowość: dla kogo bohaterem był Józef Stalin, ten dziś opiewa Józefa Piłsudskiego, kto demaskował żydowskich syjonistów, dziś studiuje dzieje polskich Żydów przedwojennych i potępia polski nacjonalizm. No cóż, ludzie są dziwni. A niektórym obciach nie jest straszny, byle świecić na świeczniku. I nieważne czy świecznik jest siedmioramienny czy ma kształt czerwonej gwiazdy.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Ulica Bin Ladena?

Odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1989 r. było jakieś wymęczone przy okrągłym stole. Cóż to zresztą za niepodległość, kiedy pierwszym prezydentem został sowiecki generał Jaruzelski. Ale powoli jakoś odzyskiwaliśmy tożsamość, choć oczywiście nie do końca. Komunizm przeorał mentalność Polaków na gorsze. Jesteśmy społeczeństwem bez tożsamości, bez wyrazu, bez poczucia odpowiedzialności, godności i szacunku dla własnej historii. Odwrotnie, nas nauczono, żeby drwić z własnych bohaterów a czcić jakichś komunistycznych pomagierów Stalina, którzy własną działalnością komunistyczną przyczynili się do klęski Polski w 1939 r., kiedy to Stalin dogadał się z Hitlerem. Miała być przyjaźń i internacjonalizm a wyszedł z tego wielkoruski nacjonalizm, zniewolenie innych narodów i panowanie sowieckiego buta. A my daliśmy sobie wmówić, że przemarsz Armii Czerwonej to „wyzwolenie”. W sierpniu przypada kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, ale 93 procent społeczeństwa stwierdziło w ankiecie, że ich to nic nie obchodzi.
Bo co tu dużo mówić, przedwojenne elity zostały w lasku katyńskim, na Pawiaku i w Palmirach, a chłopcy od Andersa w Anglii i Kanadzie, najlepsza młodzież w kanałach i ruinach Warszawy. Najlepszy element narodu, ten, który chciał się bić, i wiedział o co, albo zginął, albo został na emigracji. Władze komunistyczne celowo awansowały same doły społeczne, motłoch, ludzi bez korzeni, bez narodowej świadomości. Reszta nauczyła się bierności, obojętności, pilnowania tylko i wyłącznie swojego garnka.
Ale kiedy po tej wymęczonej niepodległości próbowano choćby zmienić patronów ulic usuwając z nich zajadłych komunistów, którzy często walnie przyczynili się do naszego zniewolenia, to nagle zyskali oni całą masę obrońców. Zmiany nazw ulic wyśmiewano, wyszydzano na wszelkie sposoby. Bo nikogo nie obchodziło, kto to był Buczek czy inny Świerczewski, chcieli trzymać się swoich gnuśnych przyzwyczajeń i bali się tych minimalnych kosztów, jakich zmiana wymaga.
Nie tak reagowali Polacy w 1918 r., kiedy to masowo zrzucano rosyjskie szyldy z ulic i znad sklepów. U nas nadal pokutują jakieś niedobitki posowieckie. Niedawno w skrzynce pocztowej znalazłem Gazetkę Osiedlową, a w niej w cyklu „patroni naszych ulic” sylwetkę Toporowskiego. Był to klasyczny komunista, który w imię Stalina walczył w Hiszpanii, a potem zginął z rąk gestapo we Francji. Gdyby wcześniej wrócił do sowieckiej Rosji wykończyłby go Stalin, który pod koniec lat trzydziestych rozwalił wszystkich komunistów cudzoziemców (między innymi poetę Brunona Jasieńskiego) pod pretekstem szpiegostwa. Wtedy Toporowski nie byłby bohaterem i nie miałby swojej ulicy w Kielcach. Może zrehabilitowałby go Chruszczow w ramach odwilży. W naszym prawie istnieje podobno zapis, że nie wolno propagować komunizmu. Otóż ja niniejszym zgłaszam do prokuratury, że Gazetka Osiedlowa ze Ślichowic w Kielcach propaguje komunizm wychwalając go na swoich łamach. 
W naszym społeczeństwie nastąpiła straszliwa atrofia uczuć patriotycznych i narodowych. Nikogo nic nie obchodzi, na wybory nie chodzą, na uroczystości również. Wszystko im jedno. Niechby patronem ulicy był nawet Bin Laden, nikogo to nie obejdzie, nikt nie kiwnie palcem. Połowa społeczeństwa nie czyta w ogóle książek. Cóż jest dzisiaj strawą kulturalną? Odpowiadam – kabaret. W telewizji codziennie na kilku kanałach bez przerwy lecą jakieś kabarety albo satyryczne szkła kontaktowe. Wszystko wyśmiać, niczego nie brać poważnie – oto motto naszego społeczeństwa. I z czegóż to się śmiejecie barany? Z samych siebie się śmiejecie, z własnej ignorancji, głupoty i bezmyślności. Prześmiejecie tę marną Polskę zbudowaną z funduszy unijnych. 
Nasze położenie geopolityczne nie zmieniło się ani o jotę. Nadal Rosja z Niemcami dogadują się nad naszymi głowami. W razie czego Unia nie kiwnie palcem, żeby nas bronić. Zostawią nas na pożarcie jak w 1939 r. Ale my na obronność obcinamy koszta. I wasza bierność i pilnowanie tylko własnego garnka nic wam nie pomoże. Zjedzą was (i mnie razem z wami) wielcy i mocni tego świata. Znów będziemy tylko nawozem historii. Udławicie się w końcu tym swoim durnym rechotem i wtedy będziecie szukać winnych. Wszystkich, poza sobą.
Nie chcę osądzać Toporowskiego i jemu podobnych towarzyszy. Żyli w innej epoce historycznej, może uwierzyli w szczytne ideały szczęścia ludzkości pod berłem Józefa Stalina. Niech spoczywają w spokoju. Nam jednak dziś potrzeba innych wzorów, ludzi, którzy bronili niepodległości. Liczę na głosy poparcia ze strony czytelników. Pozwólmy komunistycznym patronom odejść tam gdzie ich miejsce, na plac Czerwony albo jeszcze dalej..

sobota, 4 kwietnia 2009

Histeria w cieniu historii

Sądzę, że Lech Wałęsa jest legendarnym, historycznym przywódcą ruchu społecznego Solidarność, którego zasług nikt i nic nie jest w stanie podważyć. Wielu ludzi uważa tak samo, ale nie należy chyba do nich sam Lech Wałęsa. Wpadł on ostatnio w straszliwą histerię z powodu pracy magisterskiej obronionej na UJ i wydrukowanej w wydawnictwie „Arcana”. Autor pracował w IPN obsługując kserokopiarkę i to spowodowało, że Wałęsa wpadł w gniew. Od dawna bowiem jego wrogiem numer jeden jest Instytut Pamięci Narodowej, który przypomnijmy wydał biografię Wałęsy, autorstwa Cenckiewicza i Gontarczyka, niezbyt prawomyślną. Co ma do zarzucenia obu książkom sam Lech Wałęsa? 
Jak zorientowałem się z jego chaotycznych wypowiedzi najważniejsze dla niego jest jedno. Mianowicie autorzy inkryminowanych książek twierdzą, że Wałęsa w latach 70. był agentem SB. Sam Wałęsa nie zaprzecza, że coś tam podpisywał, ale nie dlatego, żeby być agentem, ale żeby esbecję przechytrzyć jak Konrad Wallenrod i czegoś się nauczyć w dalszej walce z komuną. Tak więc najważniejszy przedmiot sporu kryje się nie w faktach, ale w słowach, czyli jak rzecz nazwiemy. Jeśli powiemy, że agentura - będzie to kłamstwo, ale jeśli powiemy, że przechytrzenie przeciwnika, to będzie prawda. Odwieczne można powiedzieć, polskie problemy i spory. To samo było z Piłsudskim, był austriackim agentem czy nie był? Trochę mi żal, że literatura piękna znów została w tyle za rzeczywistością. Nie ma na tematy aktualne ani powieści, ani wierszy. Dobrze choć, że nauka nadąża.
Jako pierwszy histerią Lecha Wałęsy zaraził się Tadeusz Mazowiecki, który w dramatycznym tonie stwierdził, że legenda Solidarności czuje się zaszczuta w swoim kraju i jak to świadczy o Polsce? Moim zdaniem to w ogóle nie świadczy o Polsce, ale owszem świadczy o Lechu Wałęsie i jego stanie ducha. Zaraz potem gromko oskarżył IPN Aleksander Kwaśniewski nazywając go instytucją antypolską czy jakoś tak. Cały SLD zaczął natychmiast domagać się likwidacji IPN, co jest ich stałym marzeniem i głównym zadaniem politycznym. No, hucpa na całego, histeria pod płaszczykiem historii. W odpowiedzi odszczeknął się prezes IPN Kurtyka nazywając Kwaśniewskiego aparatczykiem i TW „Alkiem”. Zaraz potem zaczął nadawać Niesiołowski itd. 
Ale najważniejsze dopiero miało się zacząć. W histerię wpadły najważniejsze władze w kraju. Marszałek Sejmu chciał zabrać fundusze Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Skończyło się na tym, że do UJ pojedzie sroga komisja odebrać magisterium autorowi biografii Wałęsy (w ostatniej chwili jednak odwołana). Premier oświadczył, że nikt nie będzie kłamał za państwowe pieniądze. Czyli premier zna prawdę historyczną. Tu już poczułem się niemal jak w domu, czyli w PRL-u.
Ale to nie wszystko, premier postanowił odpolitycznić IPN, co znaczy odsunąć od niego naukowców sympatyzujących z PiS-em a zatrudnić sympatyków PO. Bowiem w języku politycznym nasi koledzy są apolityczni, a koledzy przeciwników są jak najbardziej polityczni. To, co my robimy jest słuszne, a to co robią przeciwnicy jest spowodowane względami natury politycznej. Tak właśnie ma być odpolityczniona także Telewizja Publiczna.
Przypomniało mi się, jak Orwell pisał, że kto panuje nad przeszłością, ten ma władzę. Od razu widać, że przywódcy Platformy są oczytani,
PS.
1) Po felietonie gdzie wspomniałem o Jacku Trznadlu, kolega Andrzej Dębkowski napisał do mnie list zawierający dobrą radę, abym nie poszukiwał prawdy, gdyż prawda nie istnieje, jest pojęciem relatywnym. No cóż, drogi Andrzeju, więc szanuj także moją (relatywną) prawdę, która jakoś przypadkowo kłóci się niestety z Twoją (relatywną) prawdą, którą ja osobiście szanuję, choć się z nią nie zgadzam. A jako że obie nasze prawdy są relatywne, a prawda obiektywna nie istnieje, to chyba nie ma o co kruszyć kopii. Dziwię Ci się, że mając takie poglądy w ogóle coś piszesz i publikujesz zawracając innym głowy swoją relatywną prawdą.
2) Inny list otrzymałem od byłego TW, który mój tekst nazwał „zbydlęceniem”. Zauważyłem, że niemal wszyscy literaci zarejestrowani przez peerelowską SB mają bardzo duże poczucie moralności. Wygląda na to, że do tego zawodu trzeba było mieć kwalifikacje moralne. No po prostu nie każdy się nadawał, potrzebni byli przede wszystkim moraliści, którzy na resztę swoich bliźnich patrzyli jak na bydło. To wyszydzane bydło nie potrafiło wszak donosić na swoich.

Co wolno pisarzowi?

Plagiat nie jest już plagiatem. Teraz nazywa się inspiracją twórczą.
Przed kilku laty zauważyłem, że w pewnym kieleckim dzienniku ukazują się opowiadania miejscowego literata, Stanisława Rogali, łudząco podobne w treści do książki Zofii Kossak-Szczuckiej pt. Pożoga. Na łamach „Echa Dnia” zestawiłem fragmenty oryginału i podróbki. Autor plagiatu bronił się, że jest to właśnie nowa metoda pisarska: inspiracja twórcza.
Minęło kilka lat i na łamach nie istniejącego kieleckiego miesięcznika Ikar, literat ten wrócił do sprawy, w udzielonym temu pismu wywiadzie. Przy okazji okazało się, że metoda twórczej inspiracji jest przez niego stale stosowana, już od samego debiutu, i nie wywołuje u nikogo krytyki. Rogala swojej pierwszej powieści nadał mianowicie tytuł wzięty z książki Jana Brzechwy. Literat powiedział wtedy „Ikarowi” : „Do powieści J. Brzechwy „Gdy owoc dojrzewa” nawiązałem świadomie, nawet motto było z tej książki. Nie przeszkadzało to jury, wydawnictwu, ale wdowa po pisarzu zaprotestowała więc tytuł zmieniłem”. Czyli można plagiatować czyjś tytuł nazywając to „nawiązywaniem”. Dobrze chociaż, że wdowa po Brzechwie zachowała czujność i dała odpór „nawiązywaczowi”.
O sprawie plagiatu z Kossak-Szczuckiej literat mówił: „Mimo, że broniłem się przyznając do świadomej, jak w przypadku Brzechwy inspiracji, na zebraniu związku padła myśl, by podać mnie do sądu koleżeńskiego pod zarzutem plagiatu”. Potem literat powołał się na prezesa ZLP, nie żyjącego już, Piotra Kuncewicza, który miał stwierdzić, że nie widzi tu plagiatu.
Tak więc sprawa jest przeraźliwie jasna, wolno wszystko! Jurorom konkursu, w którym zasiadał m.in. Iwaszkiewicz oraz później wydawnictwu, nie przeszkadzało, że tytuł, książki S. Rogali był wzięty z twórczości Brzechwy. Więc zapewne przyzwalali. Nic widzieli w tym nic złego. Nie łudźmy się, taka była epoka, jej zwyczaje i moralność. Literaci peerelowscy są jej wytworem.
W realizacji tej metody przeszkadzają rodziny zmarłych pisarzy, które nie mają zrozumienia dla twórczej inspiracji. Na przykład wdowa po śp. Janie Brzechwie, która nie pozwoliła, aby używane tytułu książki, wymyślonego przez jej zmarłego męża.
Nazwisko Piotra Kuncewicza pojawiło się jeszcze przy innej książce tego samego literata, która to powieść wywołała szczere oburzenie wśród mieszkańców wsi podiłżeckich. Autor powieści posłużył się autentycznymi wydarzeniami z czasów okupacji i swoją książkę zaludnił prawdziwymi postaciami. Piotr Kuncewicz w trzecim tomie swojego dzieła pt. „Agonia i nadzieja” wydanego w 1993 r. na stronie 505, napisał o książce Stanisława Rogali „Piotrowe Pole” następujący akapit: „Książka jest doprawdy niezła, chociaż byli kombatanci, jak zwykle w takich wypadkach, nie chcieli przyjąć do wiadomości praw fikcji literackiej i zgłaszając przeróżne pretensje żądali, bagatela, zniszczenia całego nakładu, tudzież intymnej rozmowy Rogali ze wsią, zbrojną tylko w widły i kłonice”.
Dla mnie jest to kuriozalne zdanie, nie tylko dlatego, że raczej trudno być byłym kombatantem. W tym wypadku, to słowa Stanisława Rogali spełniły dla tych zwykłych ludzi, często byłych partyzantów, rolę kłonic i wideł, którymi autor posłużył się bez skrupułów. Bardzo wątpię, żeby w swoim czasie Kuncewicz raczył się zapoznać z konkretnymi zarzutami byłych partyzantów, formułowanymi na łamach prasy regionalnej. Wolał zająć typową postawę pana ze stolicy, który wyszydził prostaczków ze wsi, upominających się o swoje prawo do prawdy i godności. Prawdzie historii i życiorysów przeciwstawił prawo fikcji, a przecież autor w swojej książce posługiwał się prawdziwymi nazwami geograficznymi i postaciami autentycznymi, a nic fikcyjnymi. Jeżeli uznamy, że autorowi wolno manipulować cudzym życiem, nie zawracając sobie głowy poszanowaniem jego godności, to wszystko gra. Zawsze zostają jeszcze prawdziwe widły i kłonice.
Zadziwiające jak krytyk zlekceważył wówczas pretensje partyzantów, często autorów pamiętników, z których „inspirował się” Rogala, jak pogardliwie o nich napisał. Nie zapoznał się wcale z ich argumentami, a były one niebagatelne. Niedawno uniemożliwiono realizację filmu o Westerplatte, bowiem podważać miał ustalone historyczne prawdy. Ale Rogali wolno pisać swoją historię Piotrowego Pola nie zważając na opinie uczestników walk.
Najwyższy czas, żeby uregulowano prawnie, co wolno pisarzowi w imię prawa fikcji literackiej, które to prawo bywa często nadużywane. Fotografikowi nie wolno używać cudzej twarzy, bez zgody właściciela, do jakiegoś, obraźliwego lub nie, fotomontażu. Reporterowi nie wolne podawać zmyślonych zdarzeń. Literatowi wolno wiele. Może on pod płaszczykiem fikcji literackiej obrażać ludzi. Przekłamywać cudze życie a nawet przywłaszczać sobie tytuły i całe dzieła zmarłych kolegów pisarzy.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że literat Stanisław Rogala jest nauczycielem akademickim i uczy swoich studentów swoiście pojętej „inspiracji twórczej” i „nawiązywania”, to można się spodziewać w kieleckim światku literackim prawdziwego wysypu plagiatorów korzystających z cudzych pomysłów. Grono krytyków będzie zaś ich podziwiać i pacyfikować skrzywdzone ofiary niecnego procederu. Nikt nie jest bezpieczny, a zwłaszcza ci, których już nie ma wśród żywych. No i oczywiście różni prostaczkowie, byli partyzanci, którym trzeba pokazać, gdzie ich miejsce.

środa, 28 stycznia 2009

Znów o agentach

Pisałem już kilka razy o książce Jacka Trznadla „Hańba domowa”, która jest celem nieustannych ataków ze strony obrońców dobrego imienia PRL. Ostatnio mój znajomy, pisarz, Andrzej Dębkowski, redaktor „Gazety Kulturalnej” z Zelowa znów pisze, ze książka ta „opluwa” pisarzy zamieszanych w stalinizm. A może Andrzeju postawiłbyś sobie pytanie, czy przypadkiem książka ta nie mówi prawdy? Mam zresztą nieodparte wrażenie, że wielu tych, którzy teraz, żeby posłużyć się ich językiem „opluwają” Trznadla, wcale. „Hańby” nie czytało. Książka ta zawiera bowiem wywiady z pisarzami, którzy „opluwają” sami siebie i kolegów przy okazji. Trznadel niepotrzebnie napisał wstęp, gdzie moralizuje patetycznie. Same wypowiedzi jego rozmówców robiłyby zapewne większe wrażenie grozy, jaka kryła się pod lakierowanym wizerunkiem socjalistycznej ojczyzny.
Użycie słowa „opluwanie” nie za dobrze świadczy o Dębkowskim. Pochodzi z arsenału stalinowskich propagandystów, kiedy im brakło argumentów. W końcu Armia Krajowa to też był „zapluty karzeł reakcji”. „Opluwało” Radio Wolna Europa i paryska „Kultura” i londyńskie „Wiadomości”. Można powiedzieć, że Trznadel znalazł się w dobrym towarzystwie. A samo słowo „opluwanie” stało się już niemal synonimem prawdy.
Ostatnio znów było głośno o pisarzach, agentach Służby Bezpieczeństwa. Przeczytałem na onet.pl streszczenie z artykułu „Gazety Polskiej” o współczesnych polskich pisarzach, którzy zarejestrowani byli przez SB, jako jej współpracownicy. Jakoś na czoło wysunął się inny mój znajomek Leszek Żuliński. Przypuszczam, że Leszek był tajnym współpracownikiem niejako naturalnie. Robił to bez poczucia grzechu. Po prostu jak pamiętam był on idealnie wpasowany w ustrój i robił w nim karierę na swoją miarę. Był redaktorem wydawnictw, czasopism, poetą, krytykiem itp. Jeździł po Polsce, spotykał się z czytelnikami. Ot modelowy literat peerelowski. W III RP zajmował się głównie nieprzytomnymi atakami na prawicę, zwłaszcza na krakowską „Arkę”. 
Kiedy się nad tym zastanowić, to można nawet tym agentom współczuć. W końcu PRL był ich krajem, ich ojczyzną. Uznawali tę rzeczywistość za jedyną normalną. Nigdy nie sądzili, że świat ten runie. W końcu jego gwarantem był potężny, atomowy Związek Radziecki. Jakże im teraz musi być niewygodnie. Wprawdzie usiłują zdyskredytować tych, którzy o nich piszą prawdę, ale w ich tekstach nie ma już tej ideologicznej siły, tego poczucia wyższości, że za ich pseudo-racjami stoi aparat represji totalitarnego państwa.
Nie jestem szalonym lustratorem, nie poszukuję tajnych współpracowników. Rozumiem nawet tych partyjnych, którzy chcieli poprzez komunizm podnieść Polskę cywilizacyjnie. Normalnie się pomylili. Wiele godzin rozmawiałem z Krzysztofem Gąsiorowskim, który choć partyjny, ale bestia piekielnie inteligentny i potrafiliśmy się różnić w przyjaźni. A tu czytam na onet.pl, że Gąsiorowski był tajnym konsultantem, choć on sam się do tego nie przyznaje. Cały warszawski Parnas zetelpowski okazał się umoczony w SB – Andrzej Zaniewski, Aleksander Nawrocki, Marek Wawrzkiewicz i inni. A najbardziej zaskoczyło mnie, że tajnym współpracownikiem okazał się być Jacek Kajtoch z Krakowa, którego wielu uważało za prostodusznego safandułę.
Ja, mówiąc szczerze nikogo nie potępiam. Wartość pisarza, mierzy się głownie jego dziełem, a nie życiem. Często tak było, że odrażający moralnie drab pisał arcydzieła. Dzieło pisarskie powinno być najważniejszym kryterium. Jednak uważam, że zamykanie oczu na prawdę mogłoby nam przysporzyć wielu szkód moralnych. Zwłaszcza, że namnożyło się w Polsce bez liku fałszywych autorytetów moralnych, marnych pisarzy a dobrych agentów, którzy uważają, że ich odczytanie rzeczywistości jest jedynie słuszne. A kto myśli inaczej, albo docieka prawdy, to szuja i moralna świnia. A na taką postawę zgody być nie może.

Co zrobiłeś z orderem Janka Krasickiego?

Dwadzieścia lat dyskutowano w wolnej podobno Polsce nad lustracją i temat ten zużyty jest już kompletnie. Można wiec o nim napisać na luzie i beztrosko, a nie z chorobliwym i pornograficznym zacietrzewieniem. Ostatni werdykt Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie, który wygłosił znany w Kielcach jurysta Jerzy Stępień zabrzmiał w formie zapytania: „Czy każdy powinien wiedzieć wszystko o wszystkich?” Według Stępnia nie każdy i już tak chyba pozostanie. Może za sto, albo i więcej lat, kiedy nas już nie będzie na tym świecie, za temat wezmą się historycy.
Na razie lustracją zajmują się tylko ci, którzy powinni siedzieć cicho. Słyszę, że jakiś facet, który otarł się o słowo, domaga się lustracji. Ale sam pisząc w różnych publikacjach swój życiorys, wymieniając najdrobniejsze szczegóły, zapomina o tak ważnej kwestii jak jego przynależność długoletnia do PZPR. Nie wspomni także, ten pisarz-samochwał, że otrzymał złoty medal imieniem sowieckiego agenta – Janka Krasickiego. Ubiegał się o niego długo i w końcu skutecznie. Facet ten znany z kolekcjonowania najdrobniejszych wzmianek o swojej osobie doznał nagłej amnezji w kwestii orderu. A otrzymał go już w 1983 r., kiedy system chwiał się w posadach, ale nie w głowie naszego bohatera. Ale od innych domaga się skrupulatnej spowiedzi, wyznania domniemanych win i próśb o przebaczenie. Tak prywatnie ciekawi mnie, co ten osobnik począł z niechcianym orderem? Jeśli go wyrzucił, to jakież musiał przeżywać katusze i męki, iż order z tombaku, który zdobył z niemałym trudem i poświęceniem, musi wyrzucić na śmietnik.
Ja nie poczuwam się w myśl słów Chrystusa – „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” – do jakichkolwiek prób lustrowania, osadzania i karania. W tych paskudnych czasach aż roiło się od ludzi o złych charakterach. Niektórzy donosili z własnej woli, innych łamano. Zwróciłem się do IPN z prośbą o moją teczkę, ale odpowiedziano mi listownie, że mojej teczki nie ma. Odczułem pewne rozczarowanie, że tak mało znaczyłem dla SB, że mnie wcale nie śledzili. A może moja teczka spłonęła w słynnym już pożarze w archiwum SB w Kielcach? Adam Ochwanowski twierdzi, że na pewno każdy z młodych poetów miał swoją teczuszkę. Nie ma mnie także na sławnej liście Bronisława Wildsteina. A paru moich byłych kolegów jest, a jakże! Pocieszam się, że kilku kieleckich literatów trafiło na tę listę nie z powodu donosicielstwa, a dlatego, że byli prześladowania przez system, co według nich często oznaczało wysokie dyrektorskie stanowiska, jakie niektórzy piastowali i to zaraz po ukończeniu studiów.
Wspomniany Adam mówił mi także, że nie powinienem źle pisać o PRL, bo przecież mieliśmy znajomych, ba nawet kolegów z SB, z ZSMP itd. To samo pisze mi w kategorycznej formie w swoich meilach Małgorzata Gołąbek z Niemiec. Ale ja nie rozumiem ich stanowiska. Co to znaczy, że z powodu życia w komunie mam ją wychwalać, a chociażby milczeć? Że jestem współwinny? Ja tego systemu nie wybierałem, nie wybrali go także Polacy, wybory były sfałszowane, komunizm narzucił nam Stalin. System komunistyczny był paskudny i będę go potępiał, mimo że w nim żyłem i wódkę piłem (a może właśnie – dlatego?), mimo że znałem się z kapitanem SB – Tadeuszem Wasilewskim (nazwisko bardzo adekwatne, że tak powiem), który przychodził służbowo na zebrania Związku Literatów Polskich. Potępiam PRL, mimo, że należałem do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy, który działał przy Związku Młodzieży Socjalistycznej, bo w PRL wszystko musiało być ideologiczne. Nie mogłem wszak wyemigrować, a z racji życia w PRL spotykałem różnych ludzi, z jednymi się przyjaźniłem, z innymi nie. Co to ma do rzeczy? Na przykład w ZMS działał wspaniały człowiek – Marian Orliński, żaden ideolog a człowiek kultury, z którym do dziś się szczerze przyjaźnię.
Ale nie wiem czemu różni nawiedzeni każą mi zapomnieć, że pani Wisława Szymborska w swoim pierwszym zbiorze wierszy wychwalała partię, Stalina, żołnierzy sowieckich i budownictwo socjalistyczne. Czemu mam zapomnieć, że Adam Michnik i Jacek Kuroń zanim się zbuntowali, byli wyznawcami tego systemu? Przecież należy im się z tego tytułu tylko podziw, że potrafili przejrzeć na oczy. Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego jest to temat tabu, zakazany? A kto o tym wspomni od razu zostanie okrzyknięty oszołomem, a może i faszystą? Na przykład pisze mi Gosia Gołąbek, że potępiając PRL popieram tych idiotów, którzy układają „listy Żydów” i że ja też się na jednej z nich znalazłem, ku uciesze gawiedzi. No i dobrze. Godzę się na to, śmiech to zdrowie. Na listach tych są sami porządni ludzie i ja się tego towarzystwa nie wstydzę. Ale nadal nie rozumiem, co ma piernik do wiatraka?
Nie wiem także, czemu w Polsce nie podniósł się krzyk i ambaras, kiedy byłym ubekom odbierano przywileje? Żadnych pikiet, demonstracji, strajków. Nikt, prócz kilku działaczy SLD, nie krzyczał, że to dziejowa niesprawiedliwość, krzywda itd. A niektórzy to się nawet skrycie cieszyli, choć z cudzego nieszczęścia cieszyć się nie wolno. O czym uprzejmie donoszę.