sobota, 4 kwietnia 2009

Histeria w cieniu historii

Sądzę, że Lech Wałęsa jest legendarnym, historycznym przywódcą ruchu społecznego Solidarność, którego zasług nikt i nic nie jest w stanie podważyć. Wielu ludzi uważa tak samo, ale nie należy chyba do nich sam Lech Wałęsa. Wpadł on ostatnio w straszliwą histerię z powodu pracy magisterskiej obronionej na UJ i wydrukowanej w wydawnictwie „Arcana”. Autor pracował w IPN obsługując kserokopiarkę i to spowodowało, że Wałęsa wpadł w gniew. Od dawna bowiem jego wrogiem numer jeden jest Instytut Pamięci Narodowej, który przypomnijmy wydał biografię Wałęsy, autorstwa Cenckiewicza i Gontarczyka, niezbyt prawomyślną. Co ma do zarzucenia obu książkom sam Lech Wałęsa? 
Jak zorientowałem się z jego chaotycznych wypowiedzi najważniejsze dla niego jest jedno. Mianowicie autorzy inkryminowanych książek twierdzą, że Wałęsa w latach 70. był agentem SB. Sam Wałęsa nie zaprzecza, że coś tam podpisywał, ale nie dlatego, żeby być agentem, ale żeby esbecję przechytrzyć jak Konrad Wallenrod i czegoś się nauczyć w dalszej walce z komuną. Tak więc najważniejszy przedmiot sporu kryje się nie w faktach, ale w słowach, czyli jak rzecz nazwiemy. Jeśli powiemy, że agentura - będzie to kłamstwo, ale jeśli powiemy, że przechytrzenie przeciwnika, to będzie prawda. Odwieczne można powiedzieć, polskie problemy i spory. To samo było z Piłsudskim, był austriackim agentem czy nie był? Trochę mi żal, że literatura piękna znów została w tyle za rzeczywistością. Nie ma na tematy aktualne ani powieści, ani wierszy. Dobrze choć, że nauka nadąża.
Jako pierwszy histerią Lecha Wałęsy zaraził się Tadeusz Mazowiecki, który w dramatycznym tonie stwierdził, że legenda Solidarności czuje się zaszczuta w swoim kraju i jak to świadczy o Polsce? Moim zdaniem to w ogóle nie świadczy o Polsce, ale owszem świadczy o Lechu Wałęsie i jego stanie ducha. Zaraz potem gromko oskarżył IPN Aleksander Kwaśniewski nazywając go instytucją antypolską czy jakoś tak. Cały SLD zaczął natychmiast domagać się likwidacji IPN, co jest ich stałym marzeniem i głównym zadaniem politycznym. No, hucpa na całego, histeria pod płaszczykiem historii. W odpowiedzi odszczeknął się prezes IPN Kurtyka nazywając Kwaśniewskiego aparatczykiem i TW „Alkiem”. Zaraz potem zaczął nadawać Niesiołowski itd. 
Ale najważniejsze dopiero miało się zacząć. W histerię wpadły najważniejsze władze w kraju. Marszałek Sejmu chciał zabrać fundusze Uniwersytetowi Jagiellońskiemu. Skończyło się na tym, że do UJ pojedzie sroga komisja odebrać magisterium autorowi biografii Wałęsy (w ostatniej chwili jednak odwołana). Premier oświadczył, że nikt nie będzie kłamał za państwowe pieniądze. Czyli premier zna prawdę historyczną. Tu już poczułem się niemal jak w domu, czyli w PRL-u.
Ale to nie wszystko, premier postanowił odpolitycznić IPN, co znaczy odsunąć od niego naukowców sympatyzujących z PiS-em a zatrudnić sympatyków PO. Bowiem w języku politycznym nasi koledzy są apolityczni, a koledzy przeciwników są jak najbardziej polityczni. To, co my robimy jest słuszne, a to co robią przeciwnicy jest spowodowane względami natury politycznej. Tak właśnie ma być odpolityczniona także Telewizja Publiczna.
Przypomniało mi się, jak Orwell pisał, że kto panuje nad przeszłością, ten ma władzę. Od razu widać, że przywódcy Platformy są oczytani,
PS.
1) Po felietonie gdzie wspomniałem o Jacku Trznadlu, kolega Andrzej Dębkowski napisał do mnie list zawierający dobrą radę, abym nie poszukiwał prawdy, gdyż prawda nie istnieje, jest pojęciem relatywnym. No cóż, drogi Andrzeju, więc szanuj także moją (relatywną) prawdę, która jakoś przypadkowo kłóci się niestety z Twoją (relatywną) prawdą, którą ja osobiście szanuję, choć się z nią nie zgadzam. A jako że obie nasze prawdy są relatywne, a prawda obiektywna nie istnieje, to chyba nie ma o co kruszyć kopii. Dziwię Ci się, że mając takie poglądy w ogóle coś piszesz i publikujesz zawracając innym głowy swoją relatywną prawdą.
2) Inny list otrzymałem od byłego TW, który mój tekst nazwał „zbydlęceniem”. Zauważyłem, że niemal wszyscy literaci zarejestrowani przez peerelowską SB mają bardzo duże poczucie moralności. Wygląda na to, że do tego zawodu trzeba było mieć kwalifikacje moralne. No po prostu nie każdy się nadawał, potrzebni byli przede wszystkim moraliści, którzy na resztę swoich bliźnich patrzyli jak na bydło. To wyszydzane bydło nie potrafiło wszak donosić na swoich.

Co wolno pisarzowi?

Plagiat nie jest już plagiatem. Teraz nazywa się inspiracją twórczą.
Przed kilku laty zauważyłem, że w pewnym kieleckim dzienniku ukazują się opowiadania miejscowego literata, Stanisława Rogali, łudząco podobne w treści do książki Zofii Kossak-Szczuckiej pt. Pożoga. Na łamach „Echa Dnia” zestawiłem fragmenty oryginału i podróbki. Autor plagiatu bronił się, że jest to właśnie nowa metoda pisarska: inspiracja twórcza.
Minęło kilka lat i na łamach nie istniejącego kieleckiego miesięcznika Ikar, literat ten wrócił do sprawy, w udzielonym temu pismu wywiadzie. Przy okazji okazało się, że metoda twórczej inspiracji jest przez niego stale stosowana, już od samego debiutu, i nie wywołuje u nikogo krytyki. Rogala swojej pierwszej powieści nadał mianowicie tytuł wzięty z książki Jana Brzechwy. Literat powiedział wtedy „Ikarowi” : „Do powieści J. Brzechwy „Gdy owoc dojrzewa” nawiązałem świadomie, nawet motto było z tej książki. Nie przeszkadzało to jury, wydawnictwu, ale wdowa po pisarzu zaprotestowała więc tytuł zmieniłem”. Czyli można plagiatować czyjś tytuł nazywając to „nawiązywaniem”. Dobrze chociaż, że wdowa po Brzechwie zachowała czujność i dała odpór „nawiązywaczowi”.
O sprawie plagiatu z Kossak-Szczuckiej literat mówił: „Mimo, że broniłem się przyznając do świadomej, jak w przypadku Brzechwy inspiracji, na zebraniu związku padła myśl, by podać mnie do sądu koleżeńskiego pod zarzutem plagiatu”. Potem literat powołał się na prezesa ZLP, nie żyjącego już, Piotra Kuncewicza, który miał stwierdzić, że nie widzi tu plagiatu.
Tak więc sprawa jest przeraźliwie jasna, wolno wszystko! Jurorom konkursu, w którym zasiadał m.in. Iwaszkiewicz oraz później wydawnictwu, nie przeszkadzało, że tytuł, książki S. Rogali był wzięty z twórczości Brzechwy. Więc zapewne przyzwalali. Nic widzieli w tym nic złego. Nie łudźmy się, taka była epoka, jej zwyczaje i moralność. Literaci peerelowscy są jej wytworem.
W realizacji tej metody przeszkadzają rodziny zmarłych pisarzy, które nie mają zrozumienia dla twórczej inspiracji. Na przykład wdowa po śp. Janie Brzechwie, która nie pozwoliła, aby używane tytułu książki, wymyślonego przez jej zmarłego męża.
Nazwisko Piotra Kuncewicza pojawiło się jeszcze przy innej książce tego samego literata, która to powieść wywołała szczere oburzenie wśród mieszkańców wsi podiłżeckich. Autor powieści posłużył się autentycznymi wydarzeniami z czasów okupacji i swoją książkę zaludnił prawdziwymi postaciami. Piotr Kuncewicz w trzecim tomie swojego dzieła pt. „Agonia i nadzieja” wydanego w 1993 r. na stronie 505, napisał o książce Stanisława Rogali „Piotrowe Pole” następujący akapit: „Książka jest doprawdy niezła, chociaż byli kombatanci, jak zwykle w takich wypadkach, nie chcieli przyjąć do wiadomości praw fikcji literackiej i zgłaszając przeróżne pretensje żądali, bagatela, zniszczenia całego nakładu, tudzież intymnej rozmowy Rogali ze wsią, zbrojną tylko w widły i kłonice”.
Dla mnie jest to kuriozalne zdanie, nie tylko dlatego, że raczej trudno być byłym kombatantem. W tym wypadku, to słowa Stanisława Rogali spełniły dla tych zwykłych ludzi, często byłych partyzantów, rolę kłonic i wideł, którymi autor posłużył się bez skrupułów. Bardzo wątpię, żeby w swoim czasie Kuncewicz raczył się zapoznać z konkretnymi zarzutami byłych partyzantów, formułowanymi na łamach prasy regionalnej. Wolał zająć typową postawę pana ze stolicy, który wyszydził prostaczków ze wsi, upominających się o swoje prawo do prawdy i godności. Prawdzie historii i życiorysów przeciwstawił prawo fikcji, a przecież autor w swojej książce posługiwał się prawdziwymi nazwami geograficznymi i postaciami autentycznymi, a nic fikcyjnymi. Jeżeli uznamy, że autorowi wolno manipulować cudzym życiem, nie zawracając sobie głowy poszanowaniem jego godności, to wszystko gra. Zawsze zostają jeszcze prawdziwe widły i kłonice.
Zadziwiające jak krytyk zlekceważył wówczas pretensje partyzantów, często autorów pamiętników, z których „inspirował się” Rogala, jak pogardliwie o nich napisał. Nie zapoznał się wcale z ich argumentami, a były one niebagatelne. Niedawno uniemożliwiono realizację filmu o Westerplatte, bowiem podważać miał ustalone historyczne prawdy. Ale Rogali wolno pisać swoją historię Piotrowego Pola nie zważając na opinie uczestników walk.
Najwyższy czas, żeby uregulowano prawnie, co wolno pisarzowi w imię prawa fikcji literackiej, które to prawo bywa często nadużywane. Fotografikowi nie wolno używać cudzej twarzy, bez zgody właściciela, do jakiegoś, obraźliwego lub nie, fotomontażu. Reporterowi nie wolne podawać zmyślonych zdarzeń. Literatowi wolno wiele. Może on pod płaszczykiem fikcji literackiej obrażać ludzi. Przekłamywać cudze życie a nawet przywłaszczać sobie tytuły i całe dzieła zmarłych kolegów pisarzy.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że literat Stanisław Rogala jest nauczycielem akademickim i uczy swoich studentów swoiście pojętej „inspiracji twórczej” i „nawiązywania”, to można się spodziewać w kieleckim światku literackim prawdziwego wysypu plagiatorów korzystających z cudzych pomysłów. Grono krytyków będzie zaś ich podziwiać i pacyfikować skrzywdzone ofiary niecnego procederu. Nikt nie jest bezpieczny, a zwłaszcza ci, których już nie ma wśród żywych. No i oczywiście różni prostaczkowie, byli partyzanci, którym trzeba pokazać, gdzie ich miejsce.